Wednesday, April 7, 2010

Dzień 8 - Sandvik


1.07.2009 - Piąta rano, budzą mnie mewy skaczące po namiocie! nie mają zamiaru uciekać bez naprawdę mocnego uderzenia od spodu, ciągle wracają. Wkurzony otwieram namiot a tu buuuuurdel! Jakimś cudem mewy  wyciągnęły torbę z żelkami i innymi słodyczami, chlebem i bananami, wszystko podziurawione i porozrzucane na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych. Posprzątałem i wyrzuciłem ale mewy ciągle wracały! Horror:P
Próbuję spać jeszcze ale nie da się przez te głupie mewy! Po dłuższym czasie ruszyłem pojeździć troszkę w miasteczku, żeby wykorzystać ostatnie chwile. Gdy obudziły się dziewczyny pogoda jak na złość akurat dziś gdy znów mieliśmy jechać, a nie wylegiwać na plaży zrobiła się słoneczna. Zanim na spokojnie zjedliśmy śniadanie i rozliczyłem się w biurze kempingu zrobiła się już 11.
Plan był prosty - pędzimy na północ teraz zachodnim wybrzeżem możliwe najdalej i po drodze znajdziemy miejsce do spania. O ile wyjazd z Borgholmu i późniejszego Köpingsvik był prosty o tyle jednak w samym Köpingsvik trasy rowerowe ostro się plątały i oddalały od głównej drogi dla samochodów.
W momencie gdy zaczęły się trasy w lasach i przeobraziły w nieutwardzone szlaki miałem wątpliwości czy w aby na pewno dobrym miejscu jesteśmy:P GPS podawał mi jedynie współrzędne i rejestrował trasę - nie miałem załadowanych map. Bazowałem na ekstremalnie dokładnych mapkach wydrukowanych wcześniej z najmniejszymi ścieżkami.
Kłopot w tym, że nie byłem przekonany, w którym dokładnie miejscu jesteśmy - sam z pewnością już dawno wróciłbym do wcześniejszego skrzyżowania czy wręcz samego Köpingsvik ale wiedziałem, że taki pomysł (czyli kilka kilometrów) doprowadziłby do lekko mówiąc buntu na statku;) 
Brnęliśmy więc dalej bez żadnej pewności czy słusznie. Szlaki piesze zaczęły się zmieniać w trasy dla koni, pojawiały się łąki, zakładałem że trochę możemy odbić na zachód - niedługo i tak musi być jakaś miejscowość, a wtedy wszystko będzie jasne.
W rezultacie tragedia - zrobiliśmy kolosalne kręcąc się na szlakach w lesie. Musieliśmy po raz drugi dojechać do Borgholmu:P Wkurzeni okrutnie z poczuciem zmarnowania masy czasu i prawie 20 km jazdy po tragicznych trasach stwierdziliśmy, że kit z tym wszystkim i w Köpingsvik idziemy pływać w morzu i trochę poleżeć na słońcu, którego się doczekaliśmy od wczoraj.
Wrrrr.... odświeżeni ruszamy praktycznie drugi raz. Za Köpingsvik wspinamy się co raz wyżej i ostatecznie z wysoka mamy piękny widok na całą zatokę, otoczenie zmienia się niesamowicie! Kraina kamieni, wysuszone roślinki i porosty, iglaste krzaczki, śladowe ilości drzew - bardzo podobnie do Store Alvaret na południu.
Ponoć jesteśmy w Szwecji, która stereotypowo kojarzy się w Polsce z deszczem, wiatrem i mrozem. W rezultacie ulewy zostawiliśmy w Polsce, właśnie kąpaliśmy się w morzu, jedziemy lekko ubrani w palącym słońcu, dziewczyny opalone, ja poparzony do tego stopnia, że późnej straciłem skórę na rękach i nogach.... żeby było mało nagle - WIELBŁĄD! Troszkę nas zatkało.
Jeden jedyny, stoi i się dziwacznie gapi dlaczego próbujemy zrobić sobie z nim zdjęcia. Serio jesteśmy ciągle zatkani, to nie ZOO czy rezerwat (choć to już właściwie dobre określenie) a wielbłąd chodzi sobie jak owce, konie czy krowy dotąd widziane na wybiegach i pastwiskach.
Zbieramy się i jedziemy dalej a tu się okazuje, że na pastwiskach wokół chodzi co raz więcej wielbłądów! W końcu dojeżdżamy do całej olbrzymiej farmy z nawet i malutkimi wielbłądami. Mówiąc o pustyni na Bałtyku, o miejscu gdzie praktycznie nigdy nie pada każdy troszkę się uśmiecha i traktuje Store Alvaret troszkę jak żart, cała farma wielbłądów zwyczajnie sobie żyjąca w Skandynawii przecież stała się niesamowitym argumentem potwierdzającym tutejszy mikroklimat:)
Okolice w jakich od dziś jeździmy różnią się zupełnie od południa wyspy a nawet i jej zachodniego wybrzeża poniżej Borgholmu - nigdy wcześniej nie byłem na Ölandzie bardziej na północ aniżeli w Borgholmie. Momentami okolice wyglądają jakbyśmy byli na Marsie, kamienie totalnie wszędzie, z lewej cały czas urywający się klif, którego krawędź wygląda na ułożoną przez ludzi ścianę. Mijamy co raz więcej słupków ułożonych z płaskich kamieni, zauważyliśmy nawet znaki ułożone z nich na brzegu, przed wyjazdem mnie ciekawiły mnie ich rozmiary. Okazało się, że 'słupki' są dużo wyższe od ludzi w większości przypadków, a symbole na brzegu trudno było zmieścić w kadrze stojąc na klifie! To już dzieło różnych przewijających się turystów.
Malutkie miejscowości gdy już się pojawiały były zupełnie inne od tych znanych dotąd. Domy często były zbudowane, właściwie układane, z kamienia, zdarzały się dachy pokryte trawą co jest bardziej charakterystyczne dla okolic Morza Norweskiego i Północnego. Najwyraźniej panują tu niesamowicie konkretne regulacje dotyczące koszenia trawników bo jak nigdzie indziej podwórka porastały masą wrzosów  i roślinami występującymi jedynie na Ölandzie. Tylko niektóre skrawki były przycinane w fanatyczny szwedzki sposób;)
Pojawiły się znów problemy z kołem, tym razem nie moim o dziwo. Ramia traciła powietrze strasznie szybko. Dętkę oczywiście mogłem załatać ale z napompowaniem gorzej bo miała samochodowy wentyl. Trzeba było szukać nie dość, że w ogóle choćby wioski to jeszcze konkretnie samochodowej pompki bo na stację benzynową z infrastrukturą niemożna było liczyć szybko. Ruszyłem do przodu i tradycyjnie już, malutka miejscowość na wzgórzu nad morzem broniła się przed dawnymi czasami murkiem wokół. Spotkałem starszego Szweda wracającego do domu z psem, okazało się, że ma taką pompkę i może pożyczyć:) Dziękowałem niesamowicie i wróciłem do dziewczyn, które też już dojeżdżały do miejscowości.

Wszyscy rozbiliśmy się na wrzosowo-fioletowej łące tuż za jej 'murami', zainteresował się nami mieszkaniec najbliższego domu gdzie najwyraźniej trwał zjazd rodzinny - stwierdził, że ma w domu chyba 4 sprężarki:P  Był przekonany początkowo, że jesteśmy z Francji ...bo dotąd Polacy tu się (o dziwo!) nie przewijali;) Podczas gdy ja naprawiałem koło dziewczyny przygotowały coś do zjedzenia więc zrobiliśmy sobie większą przerwę. Gdy ruszyliśmy dalej odbiłem na szybko do starszego małżeństwa, które pożyczyło pompkę ale najwyraźniej gdzieś wyjechali - zostawiłem pompkę przy stoliku przed domkiem gdzie wcześniej siedzieli. Chciałem im coś dać w ramach podziękowania i poprawienia polskiego wizerunku więc zostawiłem czekoladę odbierając sobie kalorie na wagę złota;)
Kolejnym miejscem, które spotkaliśmy jadąc wzdłuż wybrzeża był już większy Sandvik żyjący wokół portu. Atmosfera niesamowita! Wjeżdżamy do miasteczka żyjącego pod wiatrakiem na wzgórzu, na dole schroniony wewnątrz lądu port z żaglówkami, wszędzie wokół domki. W samym porcie restauracja pełna żeglarzy jedzących kolacje na balkonach oświetlonych świeczkami i zachodzącym słońcem.
Stwierdziliśmy, że to idealne miejsce na kąpiel i powoli już szykanie miejsca na nocleg. Skorzystaliśmy z budynku przy porcie, który zapewniał dla wszystkich łazienki z prysznicami. Wykąpaliśmy się, podładowaliśmy baterie (również i dosłownie) i po ok. godzinie ruszyliśmy już poganiani przez zmrok między łąki za wzgórzem z latarnią. Rozbiliśmy namioty na jednej z nich troszkę w głębi lądu. Ciągle ciiiiisza niesamowita, zero silników, raz po raz dzwonki krów nie wiedzieć skąd do nas dobiegające. Dobranoc:)